Zakłócę wam tę symfonię. Tym razem prasa branżowa, a nie politycznie-jadowita. Wytrzymacie?
Cytat:
Telekomy krócej przetrzymają nasze dane
Rok, a nie dwa lata przechowywania danych o połączeniach i odwiedzonych stronach internetowych przewiduje projekt, którzy rząd zamierza przedstawić sejmowi - informuje RMF FM.
Nowy projekt przewiduje również zmiany w dostępie do bilingów. Można by było po nie sięgać tylko w przypadku przestępstw zagrożonych karą pozbawienia wolności na więcej niż 3 lata. Zwiększy się również liczba instytucji, które czuwałyby nad kontrolą dostępu do nich.
Oprócz dotychczasowej prokuratury oraz specjalnych pełnomocników, powstałoby Kolegium Kontroli Służb Specjalnych. Miałoby ono mieć wgląd oraz możliwość kontroli aktywności wszystkich tajnych polskich agencji.
Rząd chce, aby nowa ustawa weszła w życie już we wrześniu. Kolegium natomiast mogłoby powstać dopiero w 2013 roku, o ile pomysł jego utworzenia nie zostałby wcześniej porzucony. (Q!)
Źródło: Telepolis
Dyskretnie przypomnę, że za poprzedniej ekipy rządowej padały pomysły, by czas retencji danych wydłużyć nawet do... 20 (dwudziestu) lat.
psim, i cóż z tego wynika, skoro Polska jest liderem jeśli chodzi o podsłuchiwanie obywateli? Przy czym wzrost inwigilacji to zasługa nie PiS-u a rządu Tuska.
Nasze forum też było inwigilowane, przez cały 2009 rok i kawałek roku 2010. Za rządów PiS, mimo iż na naszym forum wylewano hektolitry pomyj na ówczesny rząd, nie mieliśmy żadnych problemów z władzą i ze służbami. Problemy zaczęły się za rządów PO. Dlatego też administracja forum jest uczulona na obecną ekipę rządzącą i ich medialnych klakierów, co niektórym z was bardzo się nie podoba. No ale cóż, to nie wy użeraliście się z policją czy z prokuraturą, to nie do waszych drzwi pukali policjanci, to nie wy byliście wzywani na przesłuchania, to nie wasze telefony były na podsłuchu...
_________________ "Aby dowiedzieć się kto naprawdę tobą rządzi, sprawdź kogo nie wolno ci krytykować" - Voltaire.
Grupa kilkudziesięciu ludzi nie mających żadnych środków oprócz dostępu do internetu potrafi dziś to, czego nie może ONZ i jego Rada Bezpieczeństwa – obalać nawet najbardziej autorytarne reżimy. Skąd ten fenomen?
Całkowitego zakazu imprez masowych zwoływanych przez portale społecznościowe chce minister spraw wewnętrznych niemieckiego landu Saksonia, Uwe Schuenemann. Zakazem używania internetu lub jego reglamentacją zajmowały się do tej pory państwa autorytarne jak Chiny, Kuba, Libia czy Korea Północna. Jednak podjęcie takiej decyzji w europejskiej demokracji wcale mnie nie zdziwiło. Wręcz przeciwnie, czekałem tylko kiedy to się stanie i w jakich okolicznościach.
Portale społecznościowe to dla rewolucji społecznych samograj. Wywołanie protestów nic nie kosztuje, jest szybkie, masowe, zabójczo skutecznie i proste. Wszystkie rewolucje zainicjowane przez internet powiodły się. Dzięki sieci swoje cele osiągnęły Albania, Kosowo, Czarnogóra, Bośnia i Hercegowina, Tunezja, Egipt, Libia i Ukraina. Siła demokracji medialnej staje się znakiem naszych czasów.
Scenariusz zawsze jest banalnie prosty: na portalu społecznościowym jakaś grupa interesu zawiązuje wirtualny komitet z jasnym przekazem i zaprasza do niego potencjalnie zainteresowanych. Później wystarczy zebrać 1000 – 5000 tys. ludzi na głównym placu stolicy lub innego dużego miasta i napisać kilka chwytliwych żądań-postulatów, które mają oparcie w prawach człowieka lub prawach obywatelskich. Hasła te są wypisane na dużych transparentach w kilku najważniejszych językach z obowiązkowym angielskim. O całej akcji informuje się wszelkie możliwe media. Wtedy można być pewnym, że największe agencje świata wyślą tam swoich korespondentów.
I w tym momencie, gdy na placu są wozy transmisyjne stacji telewizyjnych z całego świata, władza staje się bezbronna. Nie może stłumić protestów, bo brutalna pacyfikacja demonstrantów, to woda na młyn dla protestujących i mediów. Za mediami, które mówią o łamaniu praw człowieka, idzie oburzenie opinii publicznej, w którą wsłuchują się politycy. To zaś skutkuje dezaprobatą tychże polityków wobec dyktatorów, potem deklaracje „poparcia słusznych postulatów demonstrujących i sprzeciwianie się jawnemu łamaniu podstawowych praw człowieka”. Od słów do czynów, kolejny etap to oficjalne noty dyplomatyczne, a w końcu zwołanie szczytu w celu „przełamania kryzysu” i zapobieżeniu przelewowi krwi. I nawet, gdy ta krew w początkowej fazie jest przelewana, władza przeciw której protestują tłumy jest już przegrana. Tak stało się kilka lat temu na Bałkanach i ostatnio na Bliskim Wschodzie. Czas Kadafiego i Asada też dobiega końca.
Politycy wszystkich krajów aż drżą przed taką pułapką. Dlaczego tak się dzieje? Wydarzenia z miejsc protestów są bardzo nośne medialnie. Miliony zwykłych ludzi przed telewizorami lubią patrzeć, jak inni zwykli ludzie biorą sprawy w swoje ręce i utożsamiają się z nimi.
Gdy tłumy wylegają już na ulice pokazują najwyższy wyraz dezaprobaty wobec władzy. Ich trwanie na placu boju oznacza determinację i poświęcenie dla słusznej sprawy, wszak w każdym momencie władza może wysłać przeciw nim uzbrojone odziały. Co więcej tłumowi stojącemu na placu puszczają hamulce i mówi wszystko to, czego władza bardzo by chciała, by nie mówił. Tłumione latami emocje, wychodzą teraz w zwielokrotnionym stężeniu na wierzch. Pojawia się podział „my” – protestujący pełnimy rolę rzeczników społeczeństwa i „wy” – władza, której na oczach całego świata wypowiadamy posłuszeństwo.
Władza nie może ludziom zamknąć ust (bo ich protest obserwują media z całego świata 24 godziny na dobę) i co ważniejsze nie można ich przekazu zmienić, zneutralizować czy wyśmiać, ponieważ wszystko odbywa się na żywo. Wszelkie więc triki i kłamstwa macherów od politycznego PR i masowej komunikacji biorą w łeb.
Rząd, który do tej pory lekceważył potrzeby społeczeństwa lub nawet pacyfikował próby ich wymuszenia, musi teraz pod naciskiem światowej opinii publicznej, zacząć negocjować z narodem. Przy czym narrację przejmuje w tym momencie lud. To on kontroluje przekaz, decyduje o czym rozmawiać i na jakich warunkach.
Sednem tej narracji jest podważanie legitymizacji władzy, co bezpośrednio uderza w sam sens rządzenia. To miękkie podbrzusze wszystkich rządów i nerw demokracji. „Nie możecie być dłużej dzierżycielami władzy, która wam daliśmy, ponieważ nie potraficie dystrybuować sprawiedliwie dóbr, nie potraficie nas chronić, nie umożliwiacie takiego samego udziału w życiu społecznym i politycznym wszystkim podmiotom w państwie” – wołają demonstranci. Słowem – rządząca do tej pory ekipa straciła wszelkie prawo do dalszego władania państwem.
Ten fenomen jest trudny do zrozumienia. Dlaczego to się za każdym razem udaje? Do tego sprawdza się w każdym systemie politycznym! Kilka tysięcy nie mających niczego ludzi zdolne jest obalić cały aparat państwa i doszczętnie zmiażdżyć cztery – według D.H. Wronga – podstawowe aspekty władzy: przemoc jako legalne stosowanie środków fizycznych wymuszających realizację decyzji władczych – jest neutralizowana przez stały monitoring mediów i światowej opinii, manipulacja – niemożliwa, ponieważ to protestujący dyktują warunki i sposób ich realizacji, perswazja – to lud ją narzuca, autorytet rządzących – właśnie został zniesiony.
Ps. wiadomość z ostatniej chwili: prezydent Turkmenistanu Kurbankuły Berdymuchammedow zaprosił opozycję do wyborów.
Dostęp do informacji publicznej, a także kwestie blokowania i filtrowania stron internetowych - to tematy środowej dyskusji premiera Donalda Tuska z przedstawicielami organizacji pozarządowych, przedsiębiorców, ekspertami i blogerami.
Premier podkreślił na wstępie debaty, że jednym z jej tematów ma być dostęp do informacji publicznej, a celem m.in. próba wytyczenia granic, które oddzielą to, co jest informacją publiczną, od „innego typu informacji”.
- Tak, jak toczył się i nadal toczy się spór, czy rozmowa telefoniczna między dwoma ministrami czy wymiana maili jest informacją publiczną, czy nie - zaznaczył Tusk.
Zauważył przy tym, że wymiana maili coraz częściej staje się substytutem rozmowy telefonicznej, czy rozmowy „w kontakcie fizycznym”.
- I dlatego wytyczenie granicy - i dotyczy to nie tylko administracji publicznej, a też na przykład później ładu korporacyjnego, zachowań w rozmaitych firmach - jakiego typu rozmowa, relacja pomiędzy urzędnikami czy pracownikami i jakie efekty takiej rozmowy są informacją publiczną, a które nie są - mówił Donald Tusk.
W jego opinii, przy określaniu tego typu granic, trzeba kierować się zdrowym rozsądkiem.
- Źle byłoby, gdybyśmy wpadli w taki kanał, z którego by już nie było wyjścia - że każdy typ relacji interpersonalnych w firmie czy urzędzie wytwarza informację publiczną, bo skończymy bardzo szybko na tym, że będziemy nagrywali on-line wszystkie rozmowy i zachowania, a to oznacza niemożność wykonywania sensownie jakiejkolwiek pracy - ocenił Tusk.
Poinformował też, że w Ministerstwie Gospodarki powstaje projekt ustawy, który zakłada możliwość prowadzenia konsultacji rządu z zainteresowanymi środowiskami w drodze on-line.
Innym z tematów debaty jest kwestia blokowania i filtrowania stron internetowych. Według Tuska, jest powszechna akceptacja, co do potrzeby usuwania treści o charakterze przestępczym z witryn. Główny spór, jego zdaniem, dotyczy jednak możliwości blokowania stron, przede wszystkim określenia kto, dlaczego i w jakich okolicznościach może je blokować.
Premier zadeklarował, że również w tej sprawie rząd jest otwarty.
- Tutaj również - jak sądzę - będziemy kierowali się wspólnym zdrowym rozsądkiem i poczuciem przyzwoitości, ponieważ tutaj nie ma jakiegoś szczególnego interesu służb państwowych, służb specjalnych i wymiaru sprawiedliwości, jeśli chodzi o samo blokowanie stron - powiedział szef rządu.
Jak jednak dodał, w wielu przypadkach blokowanie lub filtrowanie witryn internetowych będzie najprostszą drogą do „zatrzymania przestępstwa” o charakterze jawnym i oczywistym, szczególnie w przypadku, kiedy ze względów technicznych lub prawnych długo trwałoby usunięcie jakiś treści, gdyby nie stosować tych technik.
źródło: Niezależna.pl
_________________ Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy
Ważnych jest kilka tych chwil na które czekamy...
Ciąg dalszy sprawy Antykomor.pl, czyli jak Polska dryfuje w kierunku orwellowskiej Oceanii z "Roku 1984"
Robert Frycz, będący autorem serwisu Antykomor.pl, w maju złożył doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Przypomnijmy: człowiek ten spotkał się z nadgorliwością ze strony aparatu bezpieczeństwa, ze względu na prowadzony serwis. Satyryczna strona okraszona dawką swobodnego humoru krytykowała pełniącego funkcję prezydenta RP Bronisława Komorowskiego od lipca zeszłego roku.
Fakt ten spotkał się z interwencją ABW, która dokonała nalotu i przeszukania mieszkania Roberta Frycza wraz z zarekwirowaniem nośników pamięci. Dziś Prokuratura Rejonowa w Sieradzu odmówiła wszczęcia postępowania wobec nadużycia kompetencji przez ABW i prokuraturę z Tomaszowa Mazowieckiego.
Jako uzasadnienie podano orzeczenie śledczych, iż nie doszło do przestępstwa przekroczenia uprawnień i działania na szkodę interesu prywatnego lub publicznego. Wątpliwości Frycza dotyczyły również tego, czy ABW jest wyposażona w kompetencje zezwalające na ściganie osób, które dopuszczają się zniewagi pod adresem pełniącego funkcję prezydenta RP. Jako argument odrzucający powyżsżą tezę sieradzka prokuratura powołała się na art. 21 ust. 2 Ustawy o ABW i Agencji Wywiadu.
Stanowi on tyle, że funkcjonariusze bezpieczeństwa wewnętrznego mają możliwość czynności operacyjno-rozpoznawczych i analityczno-informacyjnych istotnych dla ochrony bezpieczeństwa państwa i jego porządku konstytucyjnego. Logicznie rzecz biorąc strona z dawką humoru, której autorem jest Frycz, została skategoryzowana jako ewentualnie niebezpieczna dla ustroju demokratycznego. Kreuje to niebezpieczny precedens wobec ludzi myślących niezależnie i krytycznie wobec zastanego porządku – jak kibice czy aktywiści nacjonalistyczni.
Warto nadmienić o nieugiętej postawie pomysłodawcy i wykonawcy strony. Ma się ona dobrze i działa nadal, o czym świadczyć może aktualizacja z dnia 10 lipca 2011.
źródło: niepoprawni.pl
_________________ "Demokracja to rządy hien nad osłami."
My, niżej podpisani autorzy blogów internetowych domagamy się od władz Rzeczypospolitej Polskiej poszanowania wolności pozyskiwania i rozpowszechniania informacji gwarantowanej w artykule 54 Konstytucji RP. W szczególności:
- Sprzeciwiamy się temu, by władze państwowe miały prawo - poprzez nakazanie tego przedsiębiorcom telekomunikacyjnym - blokowania dostępu do jakichkolwiek zasobów udostępnianych w Internecie, choćby ich rozpowszechnianie było uznane za naruszające przepisy prawa; jesteśmy poważnie zaniepokojeni słowami premiera Donalda Tuska, który na spotkaniu z przedstawicielami organizacji społecznych w dniu 12 lipca 2011 r. stwierdził, że "w wielu przypadkach blokowanie lub filtrowanie witryn internetowych będzie najprostszą drogą do "zatrzymania przestępstwa" o charakterze jawnym i oczywistym, szczególnie w przypadku, kiedy ze względów technicznych lub prawnych długo trwałoby usunięcie jakiś treści, gdyby nie stosować tych technik".
- Sprzeciwiamy się temu, by dostawcom usług świadczonych drogą elektroniczną groziła jak obecnie odpowiedzialność karna lub cywilna za treści zamieszczane przez odbiorców tych usług, jeśli nie uniemożliwią dostępu do tych treści po otrzymaniu zwykłego donosu, bez wyroku lub nakazu sądu; właściciele serwerów, portali, blogów czy for internetowych nie mogą być zmuszani do odgrywania roli cenzorów z obawy przed taką odpowiedzialnością.
- Sprzeciwiamy się temu, by dostęp do informacji publicznej był na mocy ustawy ograniczony w jakimkolwiek zakresie - jak to próbuje uczynić się w przyjętym 5 lipca 2011 r. projekcie zmiany ustawy o dostępie do informacji publicznej, ograniczając bezwarunkowo dostęp do dokumentacji związanej z trwającymi postępowaniami sądowymi z udziałem Rzeczypospolitej Polskiej, Skarbu Państwa lub jednostek samorządu terytorialnego, negocjacjami w sprawie umów międzynarodowych czy procedurami prywatyzacyjnymi.
Wzywamy władze Rzeczpospolitej Polskiej do niewprowadzania przepisów prawnych dopuszczających przymusowe blokowanie dostępu do zasobów internetowych lub ograniczających dostęp do informacji publicznej. Wzywamy również do zmiany art. 14 ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną w kierunku wyłączającym odpowiedzialność dostawców tych usług za treści zamieszczane przez usługobiorców nawet w przypadku otrzymania przez nich donosu, że treści te są bezprawne.
Celem akcji jest zgromadzenie pod listem jak największej liczby podpisów w celu przekazania władzom, że środowisko blogerskie sprzeciwia się pomysłom ograniczania dostępu do informacji publicznej.
Po zebraniu podpisów na stronie blogerzystopcenzurze list zostanie wysłany do premiera, prezydenta, marszałków Sejmu i Senatu, posłów i senatorów.
Osoby chcące być sygnatariuszami listu mogą wysłać swoją zgodę mailem na podany adres stopcenzurze@o2.pl albo mogą wyrazić podpisem w komentarzu pod treścią listu.
Wymagane dane to imię i nazwisko (lub pseudonim blogerski z podaniem adresu swojego bloga), adres bloga, e-mail (do wiadomości redakcji), opcjonalnie nazwa bloga.
Wchodzimy w ostatnią fazę walki Internautów o wolność słowa w sieci. Poprzednie akcje prowadzone wspólnie zatrzymały projekty, które miały wprowadzić przepisy prawa blokujące wolność w sieci.
źródło: Nowy Ekran
_________________ "Aby dowiedzieć się kto naprawdę tobą rządzi, sprawdź kogo nie wolno ci krytykować" - Voltaire.
Swoją drogą, ciekawe co zrobią blogerzy, zwłaszcza ci najbardziej zaczepni, jak jakieś służby wykonają prowokację: zbiorą ich pełne dane (to naprawdę żaden problem), zdjęcia, adresy, jakieś pikantne szczegóły (na każdego coś się znajdzie - wiadomo), i wrzucą to do Sieci.
Niebawem może okazać się, że nie będzie nam znowu do śmiechu gdy pewnego ranka nie będzie Teleranka, a u Twoich drzwi ponownie stanie... Dokąd zmierzasz Polsko, tyle razy w krwi skąpana?
Jeśli prezydencki projekt zmiany ustawy o stanie wojennym zostanie przyjęty, zagrożenia w cyberprzestrzeni staną się przesłanką umożliwiającą podjęcie decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego. – Być może za projektem ustawy stoi jeden z doradców Bronisława Komorowskiego, generał Wojciech Jaruzelski, zapraszany na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego – komentuje poseł Stanisław Pięta (PiS).
Dziś po południu Komisje Obrony Narodowej, Spraw Zagranicznych oraz Administracji i Spraw Wewnętrznych będą rozpatrywać sprawozdanie podkomisji nadzwyczajnej o przedstawionym przez Prezydenta RP projekcie „ustawy o zmianie ustawy o stanie wojennym oraz o kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych i zasadach jego podległości konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej oraz niektórych innych ustaw”.
Zmiany proponowane przez Prezydenta dotyczą przede wszystkim odniesienia ustaw o stanie wojennym, stanie wyjątkowym i stanie klęski żywiołowej także do cyberprzestrzeni. Wprowadzenie tego pojęcia do porządku prawnego ma jakoby na celu uregulowanie kwestii bezpieczeństwa państwa w cyberprzestrzeni w sytuacjach wymagających wprowadzenia jednego ze stanów wyjątkowych. Oczywiście wprowadzenie stanu wojennego bądź wyjątkowego ma mieć miejsce jedynie w przypadku zagrożeń masowych, nie zaś pojedynczych ataków, niemniej jednak o tym, czy przesłanka jest wystarczająca, będzie decydować prezydent, a w projekcie brakuje jasnych kryteriów, według których miałby on podejmować decyzję.
Już po pierwszym czytaniu wśród posłów PiS i SLD pojawiły się wątpliwości dotyczące traktowania na równi ataków w cyberprzestrzeni i realnych działań terrorystycznych. Padły także pytania dotyczące tego, czy internetowy atak służb specjalnych innego państwa jest wystarczającym powodem do wprowadzenia stanu wojennego oraz czy zmiana ustawy nie zaowocuje nadmiernym umocnieniem pozycji służb specjalnych.
Część członków komisji zwróciła także uwagę na to, że proponowane uzupełnienia sprawiają wrażenie próby interpretacji konstytucji na drodze ustawowej, a poseł Pięta zaznaczył, że przedłożenie projektu ustawy zbiegło się w czasie z pojawieniem się strony internetowej krytykującej prezydenta. – Zastanawiające, dlaczego prezydent zgłasza tego rodzaju projekt właśnie teraz; odnoszę wrażenie, że przyczyny można by szukać w nasilającej się krytyce wypowiedzi, innowacji ortograficznych i stylu zachowania, która ma miejsce w Internecie. Być może chodzi o powstanie satyrycznej strony antykomor.pl i o oburzenie, jakie wywołała wizyta funkcjonariuszy ABW w domu jej twórcy. Zapytałem o to prezentującego projekt generała Kozieja, lecz nie uzyskałem odpowiedzi – relacjonuje dziennikarzom niezalezna.pl poseł PiS.
Magdalena Michalska
Źródło: Niezależna.pl
_________________ Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy
Ważnych jest kilka tych chwil na które czekamy...
Za kilkanaście tygodni rząd Donalda Tuska uzyska ustawowe narzędzie cenzury Internetu.
Praktycznie każdą, niewygodną dla władzy informację umieszczoną w sieci internetowej będzie można skutecznie zablokować, działając na wniosek „osoby fizycznej, osoby prawnej lub jednostki organizacyjnej nieposiadającej osobowości prawnej”.
Taką możliwość przewiduje rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną oraz ustawy kodeks cywilny. Obecnie projekt jest rozpatrywany przez Komitet Rady Ministrów, a następnie trafi do Sejmu.
Nowelizacja wprowadza dodatkowy rozdział 3a w ustawie o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Opisuje on „procedurę powiadomienia i blokowania dostępu do bezprawnych informacji”. Odtąd każdy, kto „posiada informację o bezprawnych treściach zamieszczonych w sieci Internet” będzie mógł zwrócić się do usługodawcy internetowego z wnioskiem o zablokowanie takiej informacji. O tym, co podlega pod definicję „informacji bezprawnej” decyduje wnioskodawca, zaś usługodawca może, choć nie musi przychylić się do jego wniosku. Na decyzję o zablokowaniu informacji, użytkownik sieci internetowej będzie miał możliwość złożenia sprzeciwu.
Nietrudno się domyśleć, do czego w praktyce zmierza ten przepis. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy użytkownik - bloger portalu internetowego zamieszcza wpis zawierający sensacyjnie brzmiącą informację dotyczącą działań któregoś z polityków grupy rządzącej, opis afery z podaniem nazw podmiotów gospodarczych lub wzmiankę na temat poczynań służb specjalnych.
Natychmiast po pojawieniu się takiej informacji, osoba uprawniona – w tym przypadku polityk, zarząd firmy lub szef służb, może zgłosić do usługodawcy internetowego (właściciela portalu) wniosek o zablokowanie dostępu do wpisu, uzasadniając iż zawiera on „bezprawną informację”. Wniosek elektroniczny zostanie złożony na formularzu określonym przez „ministra właściwego do spraw informatyzacji” i będzie zawierał m.in.oświadczenie uprawnionego o braku autoryzacji treści zamieszczonych w Internecie lub braku „zgodności z prawdą przedstawionych informacji”.
Ilu usługodawców internetowych oprze się takiej interwencji lub odważy się sprzeciwić opinii przedstawiciela władzy? Jeśli polityk lub urząd składający wniosek stwierdzi, że zawarta w sieci informacja „nie jest zgodna z prawdą”, łatwo przewidzieć, że właściciel portalu da wiarę ich zapewnieniom i dla własnego bezpieczeństwa zablokuje „niebezpieczną” treść rozpowszechnianą przez anonimowego blogera.
Ustawa przewiduje, że w przypadku prawidłowego wniesienia wniosku, usługodawca – administrator portalu niezwłocznie może „zablokować dostęp do treści bezprawnych oraz przesłać usługobiorcy, w terminie 7 dni roboczych od dnia zablokowania dostępu, uzasadnienie blokowania bezprawnych treści”. Usługobiorca, np. bloger ma wówczas możliwość złożenia sprzeciwu od decyzji administratora. Musi to jednak uczynić w ciągu 3 dni, a w sprzeciwie musi zawrzeć wyjaśnienia o „posiadaniu zgody uprawnionego na zamieszczenie informacji w sieci Internet” lub wykazać, że działał „w ramach dozwolonego użytku”.
Teoretycznie usługodawca – administrator portalu może również odmówić zablokowania informacji, bierze jednak na siebie odpowiedzialność za jej bezprawne rozpowszechnianie. Znając represyjność praktyk obecnej władzy, administrator musiałby wykazać się nie lada odwagą sprzeciwiając się żądaniom urzędu lub przedstawiciela grupy rządzącej.
Przepis skonstruowano w taki sposób, by rolę cenzora i pozornego decydenta spełniał administrator portalu internetowego. Ten zaś zawsze może się tłumaczyć, że zablokował informację ponieważ uzyskał wiarygodną wiadomość, że zawiera ona „treści bezprawne”.
Warto przy tym zauważyć, że włączony do ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną nowy rozdział 3a, jest w pełni autorskim pomysłem rządu Donalda Tuska. Przywołana dla uzasadnienia nowelizacji unijna Dyrektywa 2000/31/WE nie zawiera bowiem procedury blokowania informacji, pozostawiając jej określenie państwom członkowskim. Co istotne – w unijnych przepisach procedura blokowania dotyczy „informacji, które naruszają prawa lub przedmiot działalności uprawnionego” i odnosi się wyłącznie do utworów chronionych prawem autorskim. Chodzi zatem o plagiaty oraz publikowanie w sieci utworów bez zgody autora.
Rząd Tuska w oparciu o te przepisy dokonał interpretacji rozszerzającej i wpisał do ustawy procedurę umożliwiającą blokowanie wszystkich „bezprawnych informacji” - uzurpując sobie przy tym prawo decydowania, co jest lub nie jest taką informacją.
Nie ma wątpliwości, że wprowadzenie w życie nowelizacji ustawy pozwoli rządzącym na skuteczną i „zgodną z prawem” cenzurę treści internetowych.
Już samo połączenie słów "bezprawna" oraz "informacja" wywołuje ból zębów. Informacja może być prawdziwa, dokładna, precyzyjna bądź nie, zgodna ze stanem faktycznym, bądź sprzeczna. Informacja bezprawna to kuriozum - chyba, że spojrzeć na termin z "naucznoj toczki zrenija". Wtedy staje się tfórczym interdyscyplinarnym rozwinięciem idei cybernetyki i prawa niespotykanym w skali światowej.
_________________ PKP - Przedsiębiorstwo Kolesi Polskich
MSWiA zamówiło narzędzia do „złamania” Tora i podsłuchiwania internautów. Czy złamało przy tym prawo?
Narodowe Centrum Badań i Rozwoju na zlecenie MSWiA finansuje prace nad narzędziem do cenzurowania Internetu, ujawniania tożsamości ukrywających się w Sieci internautów oraz włamywania się komputerów, przeglądania ich dysków i podsłuchiwania komunikacji.
Jeśli wydawało się Wam, że władze po kilku próbach wprowadzenia cenzury Internetu zrezygnowały ze swojego planu z powodu oporu internautów i obrońców praw człowieka, to się poważnie mylicie.
Wciśnięcie cenzury, przy okazji wprowadzenia jakiejś innej ustawy, np. hazardowej, nie udało się. Teraz więc liberalny rząd premiera Donalda Tuska postawił na metodę faktów dokonanych. W ramach projektu zamówionego przez MSWiA, Narodowe Centrum Badań i Rozwoju finansuje prace nad systemem, który pozwolić ma na totalną inwigilację internautów.
Cele szczegółowe projektu to:
* opracowanie narzędzi do identyfikacji tożsamości osób popełniających przestępstwa w Sieci, kamuflujących swoją tożsamość przy użyciu serwerów proxy i sieci Tor,
* opracowanie narzędzi umożliwiających niejawne i zdalne uzyskiwanie dostępu do zapisu na informatycznym nośniku danych, treści przekazów nadawanych i odbieranych oraz ich utrwalanie,
* opracowanie narzędzi dynamicznego blokowania treści niezgodnych z obowiązującym prawem, publikowanych w sieciach teleinformatycznych.
MSWIA nie przeszkadza w pracach to, że prawo obecnie nie zezwala na stosowanie takich metod.
Art. 267 par. 3 k.k. mówi bowiem, że przestępstwo popełnia ten, kto „w celu uzyskania informacji, do której nie jest uprawniony zakłada lub posługuje się (…) urządzeniem lub oprogramowaniem”.
Art. 269 k.k. z kolei zabrania wytwarzania, pozyskiwania, zbywania i udostępniania programów komputerowych przystosowanych do popełniania przestępstwa, zaś art. 269a mówi, że przestępstwo popełnia ten „kto nie będąc do tego uprawnionym (…) przez utrudnienie dostępu w istotnym stopniu zakłóca pracę systemu komputerowego lub sieci teleinformatycznej”.
Innymi słowy, jeśli prawo obecnie nie zezwala na korzystanie z jakiejś funkcji opisanej przez projekt badawczy, a odpowiednie instytucje nie mają jeszcze uprawnień do korzystania z tych metod, to mamy do czynienia z łamaniem prawa.
Tak sądzi przynajmniej stowarzyszenie Blogmedia24, które skierowało do prokuratury doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez MSWiA wraz z ABW, polegającego na zleceniu zbudowania narzędzi hakerskich.
Co na to urzędnicy? Sebastian Serwiak, dyrektor departamentu bezpieczeństwa publicznego w MSWiA nie widzi problemu. „Najpierw powstał samochód, potem stworzono przepisy ruchu drogowego” – zauważa, zapewne przekonany, że po opracowaniu narzędzi do inwigilacji, pojawią się legalizujące je przepisy.
Jeśli pociągniemy jednak dalej tę analogię, trafimy na sprzeczność. Już dziś bowiem istnieją przepisy „ruchu drogowego”, co więcej, prawo zakazuje włamywać się do czyjegoś „samochodu”, czy „blokować” ruch na drodze – bez uzyskania zgody na to odpowiednich instytucji.
Nie ma jednak wątpliwości, że po wydaniu 170 milionów złotych na projekty z kategorii „bezpieczeństwo i obronność”, wśród których jest i ten projekt, znajdzie się garść polityków chętnych do dopisania kilku nowych linijek przepisów tu i ówdzie. Skoro bowiem już powstaną takie narzędzia, za takie pieniądze, to byłoby marnotrawstwem, gdyby służby nie mogły z nich korzystać.
Co ciekawe, podobne wydarzenia miały miejsce u naszych zachodnich sąsiadów. Już w 2008 roku niemieckie służby zasygnalizowały, że chciałyby mieć swojego trojana. W październiku wybuchł tam skandal, ponieważ okazało się, że mimo niekorzystnego wyroku niemieckiego trybunału konstytucyjnego, trojan ten był używany, np. do podglądania kogoś przez kamerkę internetową.
Tymczasem MSWiA już przygotowało nowelizację ustawy o policji, która da władzy odpowiednie uprawnienia do inwigilowania i blokowania bez uzyskania sądowego nakazu.
Ciekawi jesteśmy jednak, czy moc intelektualna, jaką za 170 mln złotych jest w stanie nabyć Ministerstwo, pozwoli na pokonanie mocy intelektualnej twórców Tora i innych narzędzi, zapewniających bezpieczeństwo i anonimowość w Sieci. Spróbujemy uzyskać w tej sprawie już niebawem komentarz od Jacoba Appelbauma, jednego z twórców Tora.
Polski rząd poprosił Google o dane 319 internautów
Google opublikował tzw. Raport Przejrzystości - dokument ten dotyczy zapytań ze strony rządów z całego świata o dostęp do informacji o użytkownikach lub próśb o usunięcie treści. Polskie władze wystąpiły do Google o usunięcie z sieci 72 elementów. Dorothy Chou z firmy Google podkreśliła, że raport aktualizowany jest co sześć miesięcy - obecny dotyczy więc pierwszych sześciu miesięcy 2011 r.
Chou podkreśliła, że firma Google musi podporządkować się systemom prawnym państw, w których prowadzi działalność, musi też dostarczać władzom pewnych informacji m.in. na temat użytkowników. Jednocześnie - jak zaznaczyła Chou - w raporcie Google informuje swoich użytkowników o skali zainteresowania władz. Przedstawicielka amerykańskiej firmy dodała, że jest to forma włączenia się do publicznej debaty o prawach ludzi komunikujących się w sieci.
Chou zwróciła uwagę, że w wielu państwach prawo, na podstawie którego kierowane są do firm internetowych prośby o udostępnienie danych użytkowników, stworzone zostało o wiele wcześniej niż zaczęliśmy korzystać z sieci internetowej. Zdarza się też, że ustawodawcy nieświadomie lub niezamierzenie tworzą nowe przepisy, które mogą też ograniczać wolność słowa w internecie. Raport pokazał, że w pierwszym półroczu 2011 r. władze Polski wystąpiły trzy razy o usunięcie z sieci określonych treści - łącznie dotyczyło to 72 elementów, z czego jeden to wpis na blogu, jeden to film YouTube, a pozostałych 70 - to wyniki wyszukiwania. W raporcie nie ma informacji, jakich konkretnie elementów dotyczyły prośby władz państwowych. Raport pokazuje też, ile razy władze państw zwróciły się z prośbą o wydanie danych internautów. Polskie władze 266 razy zażądały wydania danych internautów - dotyczyło to 319 użytkowników (chodziło m.in. o ich adresy IP). Z listy tych żądań zrealizowano zaledwie 11 proc - Chou wyjaśniła, że wynika to głównie z błędów formalnych w tych zgłoszeniach i dodała, że takie zgłoszenia muszą być zgodne z obowiązującymi przepisami prawa. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych zrealizowano ponad 90 proc. takich żądań.
Najwięcej zgłoszeń o usunięcie treści wystosowały Niemcy. Władze tego kraju wysłały do Google łącznie 125 zgłoszeń o usunięcie ponad 2,4 tys. elementów (w tym 583 filmy na YouTube i ponad 1,5 tys. wyników wyszukiwania). Władze Stanów Zjednoczonych zgłaszały się do Google 92 razy w sprawie usunięcia łącznie 757 materiałów i wpisów.
W obecnej edycji raportu dodano wykresy demonstrujące blokowanie dostępu do usług internetowych w różnych krajach, m.in. w krajach Bliskiego Wschodu, np. w Egipcie podczas niedawnych wydarzeń. Ranking jest prowadzony od połowy 2009 roku. Wówczas na liście znalazło się sześć państw. W najnowszej edycji raportu jest ich już 16.
źródło: PAP / Wprost
_________________ Tylko człowiek wolny się buntuje,
niewolnicy są posłuszni.
„Wolność słowa w internecie sprzymierzeńcem nietolerancji” - pisze „Gazeta Wyborcza”.
Obywatel ma siedzieć przed telewizorem a nie buszować po internecie.
„Gazeta Wyborcza” opublikowała dzisiaj artykuł z ciekawą konkluzją: wolność słowa w internecie sprzymierzeńcem nietolerancji. Redaktorzy „Gazety Wyborczej” tęsknią za latami 90. ubiegłego wieku, kiedy internet był jeszcze w powijakach, kanałów telewizyjnych po polsku było kilka a „GW” miała faktyczny monopol na rynku medialnym.
Co ciekawe, niechęć do internetu przejawiają także polscy politycy. Zauważmy, że od kiedy kilka lat temu internetowe portale stały się pierwszoligowym medium, co chwile pojawiają się propozycje wprowadzenia jakiegoś rodzaju cenzury w internecie. Oczywiście, wszystko dla naszego dobra, żeby nas chronić przed faszystami, terrorystami, pedofilami itp.
Internet jest bardzo niebezpieczny z punktu widzenia władzy. Do niedawna, żeby oddziaływać na masy, trzeba było mieć naziemną stacje telewizyjną. A to wymaga olbrzymich pieniędzy i koncesji, którą przyznają politycy. Tymczasem, portal internetowy możne założyć każdy, za relatywnie niewielkie (w porównaniu do telewizji) pieniądze.
Zauważmy, że Donald Tusk zapowiedział likwidacje ulgi podatkowej na internet. Jednocześnie politycy chcą z podatków dopłacać niezamożnym obywatelom do tego, by mogli odbierać cyfrową telewizję naziemną. Sygnał od polityków jest jasny: obywatel ma siedzieć przed telewizorem a nie buszować po internecie.
Nie od dziś wiadomo, że dobry adres to klucz do sukcesu w internecie. Śladem tym idzie Agora, która stała się nowym właścicielem adresów internetowych Polska.pl i Poland.pl.
Dwie bardzo pożądane i jedne z najstarszych (rok rejestracji 1995) domen .PL zmieniły abonenta. Domeny Polska.pl oraz Poland.pl zmieniły właściciela, którym obecnie jest Agora. Poprzednim (pierwszym) abonentem domen był NASK, który od wielu lat na obu domenach prowadził serwisy edukacyjne.
Agora została wpisana już w bazie WhoIs. Co planuje Agora (m.in właściciel portalu Gazeta.pl) w związku z nowymi adresami, na razie nie wiadomo. Polska.pl i Poland.pl w tej chwili zawierają historię, kulturę i przyrodę naszego kraju, przy czym ten drugi, anglojęzyczny serwis jest skierowany przede wszystkim do obcokrajowców.
Według znawców branży domeny są warte miliony złotych. Przejęcie praw do nazwy Polska.pl i Poland.pl zaskoczyło inwestorów domenowych, tym bardziej, że nikt nie słyszał o żadnym przetargu zorganizowanym przez NASK. Dlaczego NASK sprzedał (nie wiadomo, za ile i w jakich okolicznościach) tak ważne dla państwa adresy internetowe wydawcy "Gazety Wyborczej"?
16 listopada 2009 r. dyrektorem NASK został niespodziewanie zaufany szefa ABW Krzysztofa Bondaryka - płk Michał Chrzanowski, były Dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego ABW. Przejęcie NASK przez Chrzanowskiego dla wielu było sygnałem, że ten niezależny ośrodek - odgrywający kluczową rolę w kontroli i organizacji polskiej przestrzeni internetowej - został zawłaszczony przez podlegające premierowi Tuskowi służby specjalne.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum